Kiedy w 2010 roku usłyszałam diagnozę stwardnienie rozsiane czas zatrzymał się w miejscu. Przeżyłam szok. Targały mną najróżniejsze emocje od smutku, złości, rozpaczy po ogromny lęk o siebie, ale też i najbliższych. Zostałam brutalnie pozbawiona wolności, którą miałam. Wrzucona w wir medycznych zaleceń. Od tej poru wszystko musiałam nic nie mogłam, to była dla mnie ogromna zmiana.
Pojawiały się pytania dlaczego mnie to spotkało? Co ja takiego zrobiłam, że dotknęło to właśnie mnie? Byłam przerażona wizją choroby oraz niepełnosprawnością, której widmo wisiało mi nad głową.
Nie mogłam uwierzyć w to co się wydarzyło. Zaczęłam zaprzeczać całej sytuacji i szukać przyczyny zachorowania. Ten stan był dla mnie ogromnie trudnym przeżyciem. Traumą z którą nie potrafiłam sobie poradzić.
Bardzo się bałam o siebie o moich najbliższych. Lęk który się pojawił tłumiłam w sobie. Kiedy nikt nie widział zamykałam się w łazience i płakałam, nie mogąc opanować łez. To był ból nie tylko mojego ciała ale i ducha. Ból mój i całej mojej rodziny. W środku czułam, że rozsypuje się na drobny mak.
Miałam wtedy malutkie dzieci, najstarszy syn miał 6 lat, bliźniaki rok. Myśli które krążyły mi po głowie były jak rój pszczół i z dnia na dzień było coraz gorzej. Z daleka widziałam przerażenie w oczach moich najbliższych, łzy moich rodziców. To było dla mnie jeszcze bardziej przygnębiające. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że dla nich świat też się zatrzymał. Dla nich było to równie traumatyczne przeżycie jak dla mnie.
Zaczęłam dużo czytać o stwardnieniu rozsianym. Z każdym kolejnym artykułem, każdą informacją było coraz trudniej. Pokazywanie ludzie niepełnosprawnych poruszających się na wózkach inwalidzkich, chodzikach, kulach albo w ogóle całkowicie bezwładnych przygnębiało mnie jeszcze bardziej.
Nie mogłam pogodzić się z myślą, że i mnie za chwilę spotka to samo. Nie mogłam zaakceptować faktu, że będę osobą niepełnosprawną.
Do dnia dzisiejszego nie akceptuję choroby. Dlaczego? Bo każda choroba jest złem,. Każda zatruwa ciało i duszę. Wielokrotnie słyszałam od najróżniejszych specjalistów, że powinnam zaakceptować chorobę, pogodzić się z nią. Absolutnie nigdy tego nie zrobię!
To jak zmuszanie mnie do akceptacji czegoś co mnie krzywdzi. Jak zmuszanie mnie do zaakceptowania kata, który każdego dnia zabiera mi kawałek mnie.
To co mogę zrobić, to opracować swój własny mechanizm obronny. Sposób radzenia sobie ze stanem w którym obecnie się znajduję. Wierzę w to gorąco, że każdy to potrafi. W każdym są pokłady energii tak bardzo potrzebnej do życia. Tylko trzeba ją odnaleźć.
Moja droga poszukiwań nie była łatwa. To ogromna praca nad własnym umysłem, nad umiejętnością radzenia sobie z lękiem, stresem. Uwolnienia się z poczucia wstydu. Opanowywania emocji, ale przede wszystkim bycia w zgodzie z samą sobą.
Efekty mojej pracy widzę każdego dnia. A najbardziej czuję wtedy, kiedy po prostu mogę biec przed siebie…